We Friulanach syf totalny, w Alpach w październiku temperatury też nietęgie, więc na dobę przed godziną zero zapada decyzja – Hellas! I już po 30 godzinach przygodowej jazdy, noclegu pod akademikiem w Zabrzu (!), wymianie łożyska, poszukiwaniu zielonej karty i kilkukrotnym odpalaniu busa na „pchamy, teeeeraz” w końcu dojeżdżamy do naszej kanionowej ziemi obiecanej.
Na początek prosto z trasy atakujemy Orlias – jeden z greckich klasyków u podnóża Olimpu. Kanion nawet w tygodniu nawiedzany jest przez grupy komercyjne. 500m deniwelacji i 2300 długości – nie wygląda źle, niestety w większości to chodzenie leśnym potokiem, przerywane okazjonalnie kaskadami różnej wysokości, kilka ładnych toboganów i skoków, w tym efektowny T9. Dojście ewidentne i bezproblemowe wzdłuż kanionu, kilka ścieżek zejściowych po drodze, więc nie trzeba atakować całości (przewodnikowo 6 godz.). Dla nas główną zaletą była obecność wody, co o tej porze roku nie było zbyt ewidentne. Poza tym słońce i ciepło…
W kolejny dzień atakujemy pobliski Araplakos. Kanion typu C2C (car to car), tak więc po zlokalizowaniu parkingu końcowego w pobliskiej wiosce Vrontou wynajmujemy transport w postaci pickupa 4×4 wraz z lokalnym kierowcą zaprawionym w lokalnych górskich drogach – okazuje się to kluczowym posunięciem. 14km na pace pickupa skutecznie przybliża nam miejscowe realia drogowe. 720m deniwelacji kanionu robi początkowo wrażenie, niestety znowu wychodzi na to, że deniwelację tracimy na łażeniu potokiem. Dopiero dolne partie od S10 (na schemacie drugie C10 od dołu) wydają się sensownym kanionem. Na końcu okazuję się, iż wygodniej jest zostawić dolny samochód u wylotu kanionu, do którego prowadzi dobra szutrowa droga, a nie jak proponuje przewodnik u wylotu kanionu Agia Koris. Ogólnie nie polecam. Grecka maniera opisywania kanionu w początku symbolicznej obecności wody w potoku bywa niestety denerwująca.
Kolejny dzień spędzamy restowo na morzem i przemieszczamy się dodatkowo w góry Iti, celując w akcję wyjazdu, czyli Gorgopotamos. Lokalizujemy koniec kanionu, niestety wieczorem trochę pada, a prognozy na kolejne dwa dni nie są dla nas optymistyczne… ale też nie negatywne . Zastanawiamy się co robić, w planach mamy jeszcze Rodokalos, Gournorema i Roska, ale przemieszczanie się w rejon Prousos to pół dnia jazdy.
Rano pogoda wygląda odrobinę lepiej niż wczoraj, ale nie ma wątpliwości, iż może trochę popadać. W końcu va banque pada decyzja – atakujemy! W dwójkę: Rudi i Olo. Pozostała dwójka – Karolajna i Bartek robią Dio Vouna, który o tej porze roku okazuje się niestety suchy.
Gorgopotamos to jeden z najtrudniejszych kanionów nie tylko w Grecji, ale i w Europie – 880m deniwelacji, 4100m długości i zero wyjść awaryjnych, około 55 kaskad, wyceniany na v5a5 VI. Stan wody umożliwia atakowanie go praktycznie tylko przez 3 miesiące w roku, od sierpnia do września.
No a mamy październik… więc szybki przepak, pakujemy się w dwa wory osobiste, w a nich dwie liny 9mmx55m i rezerwowa 7mmx100m w suchym worze, beczka z apteczką, duperelami i szturm-żarciem i dodatkowo mały wór wodoszczelny z kilkoma suchymi ciuchami na okoliczność ewentualnego kibla. Koncepcję proponowaną przez Mariannę z Aten by z uwagi na krótki dzień iść z biwakiem na dwa dni odrzucamy od razu. Celujemy w czas 6-8 godzin w zależności od stanu wody.
Nowa szutrowa droga umożliwia w miarę bezproblemowy dojazd w okolicę kanionu naszym busem, bez 4×4 można się obejść. Dojeżdżamy prawie w okolicę parkingu początkowego, prowadzące nas niebieskie znaki jednak giną i schodzimy do kanionu trochę wyżej unikając błądzenia samochodem. Dokładnie o 11.06 polskiego czasu zaczynamy akcję od serii skoków i toboganów. Jak ostrzegali Grecy: woda zimna, w kanionie panuje mgła, ściany już kilkadziesiąt metrów nad nami giną w chmurach – ciekawe wrażenia. Chwilami wydaje mi się, że ktoś przed nami szedł kilka godzin wcześniej, zauważam mokrą skałę w nietypowych miejscach. Linę wieszamy dopiero na S-ce C40+C25. Woda jest bezproblemowa i gdyby było jej kilka cm więcej byłoby nawet fajniej. Kilka genialnych skoków, potem zjeżdżamy C23 i robimy 15-minutowy rest na batony. Jest na tyle zimno, że Rudi oprócz żylety 3mm i swojej pianki 2x5mm zakłada jeszcze dodatkowy docieplacz 2mm.
Na 3-odcinkowej C90 Rudi gubi gwizdek. Zapasowego akurat nie mamy, więc od tego momentu zmieniamy się kapeluszami w zależności od prowadzenia. Kolejne C17 skaczemy i kanion robi się bardziej szeroki, niemniej ściany cały czas zyskują wysokość. Dochodzimy do C90 (C87). I okazuje się, że doganiamy naszą ekipę-widmo – jest ich trzech, worują się na dole, gwizdamy i machamy do siebie. Z pierwszego stanowiska zjeżdżamy ok 5m do kolejnego ringa na przegięciu – jest niewygodnie, nie ma żadnych stopni i wisimy we dwójkę na powietrznym stanowisku, ale łatwiej będzie zdeporęczować ten fragment. Stąd zjeżdżamy ok 50m, przeskakujemy wodospad i lokalizujemy przepinkę – 4 punkty po drugiej stronie kaskady na wygodnym gzymsie, potem C35 i jesteśmy na dole. Jeszcze z Polski próbowaliśmy ustalić czy można się tam przepiąć, ale wszyscy odradzali nam ten wariant jako niebezpieczny i polecali bezpośredni zjazd całości C90 – dźwiganie 200m lin jednak całkowicie wykluczało koncepcję szybkiej akcji w dwie osoby. Udało się jednak z przepinką, bez spitowania, praktycznie jesteśmy w domu.
Kolejne C12 skaczemy… i zaczyna padać. Na C30 mamy już totalną zlewę i to cholernie więcej niż prognozowane 4mm/6godz. Ściany mają tutaj ponoć po 800 wysokości, miejscami wysoko widać na nich zbierające się kaskady, które walą w naszym kierunku, co chwilę słychać kamienne lawiny. Ta część kanionu jest opisywana jako mocno lawiniasta, a ulewa niestety zwielokrotnia ten efekt i sypie się ostro. Trzeba się zwijać, zwiększamy tempo i rezygnujemy z drugiego restu. Trzecia część kanionu jest bardziej ciasna, zacieniona, progi i kaskady są niższe, dochodzi trochę boulderingu, jest sporo skoków i pływania. W deszczu powierzchnia wody marszczy się i mętnieje, co uniemożliwia nam co najmniej kilka skoków. Zjazdy oczywiście opóźniają nas – z zakładanym rekordowym czasem 6 godzin trzeba się pożegnać.
Błądząc krętym korytarzem kanionu zaliczamy jeszcze mały incydent – utknięcie Rudej stopy między kamieniami podczas marszu. Ot, niby niewinne ugrzęźnięcie, na szczęście w warunkach wody tylko po pachy, ale Rudi samodzielnie nie jest w stanie się uwolnić. Obyło się bez amputacji i bez przytopienia, ale dobrych kilka podejść-nurkowań musiałem przeprowadzić, by Rudi odzyskała wolność. Potem śmiejemy się, że prawie ziścił się mój ulubiony filmik Happy Tree Friends – Out on a Limb 😉
Przy C8 doganiamy i wyprzedzamy ekipę-widmo, oni z lewej zjeżdżają, my skaczemy z prawej. Na kolejnym linowym C10 doganiają nas, wymieniamy kilka zdań, są z Izraela, my z Polski i w sumie tyle, pogadamy na dole, woda cały czas przybiera i trzeba się zwijać. Liczymy, że mają samochód 4×4 na dole, ale niestety okazuje się że też muszą dymać z buta do asfaltu. Nasza ekipa też po nas nie zjedzie na dół, bo gliniasta droga po tym opadzie będzie już nieprzejezdna.
W końcówce kanionu jest już ciemno i mroczno, biegniemy dalej wąskim meandrem i pokonujemy niewielkie progi, ale już bardzo czujnie. Woda mętnieje, zatem do końca grzecznie po sznurkach. Dodatkowo kojarzymy, że przy trzeciej kaskadzie od końca na schemacie zaznaczony jest znak ostrzegawczy. Dochodzimy tam i całkiem fajnie już się gotuje, ładnie trzyma i robi się ciekawie. I w końcu, dokładnie po 7 godzinach akcji wychodzimy z kanionu – czas całkiem niezły jak ma warunki. Pamiątkowe foto o zmroku i niespodziewanie pojawia się nasza ekipa – Karolajna i Bartek z butelką Porto! Dzięki!
Rozszpejamy się, ale zostajemy na miejscu – postanawiamy poczekać na Izraelczyków, bo trafienie w ścieżkę wyjściową po ciemku może być dla nich trudne. Wychodzą pół godziny po nas krzycząc i migając czołówkami… dwiema czołówkami. Po chwili już wiemy, że ich lider Roman zaginął w feralnej trzeciej od końca kaskadzie. Ubieramy się w szpeje i szukamy obejścia – podejście i wspinaczka pod prąd przy tym stanie wody są już niemożliwe. Ktoś wychodzi na górę by zadzwonić po pomoc. W końcu podchodzimy i wspinamy się bokiem kanionu i zjeżdżam do drugiego od końca marmitu, za mną Rudi. Pływając nie znajdujemy nikogo. Krótka wspinaczka z wody na śliski metrowy próg powyżej i jesteśmy w pechowym trzecim od końca marmicie. Woda gotuje się, wszystko się kręci, świecimy czołówkami, ale nic nie widać, na powierzchni nic się nie unosi, za wodospadem też nie ma nikogo. Po prawej jest podmyta nyża i jeśli gościa wciągnęło, to prawdopodobnie tam sobie pływa… niestety już od około 30 min. Jest już noc, więc na nurkowanie w ciemności i akcję łowienia domniemanego trupa w tej kipieli się nie decydujemy. Zdaję sobie sprawę, że nawet jeśli go wyłowimy, to potem musimy spławić go kilkadziesiąt metrów do końca kanionu, bo nigdzie nie ma nawet miejsca na podjęcie ewentualnej resuscytacji. Po kilkunastu minutach oczekiwania czy coś wypłynie wychodzimy z kanionu sprawdzając jeszcze dwa ostatnie jeziorka poniżej.
Zbieramy ekipę i szpej i w małych grupkach ślizgając się w lepkiej glinie wychodzimy do odległego o 30 min marszu parkingu. Izraelczycy mają przejebane, czuję jak ciężko wychodzi się im ze świadomością, że zostawiają gdzieś tam tam swojego towarzysza.
Po godzinie na parking zaczynają zjeżdżać się pierwsze służby, ale tylko policja i straż pożarna. Niestety z uwagi na noc, nieustanny deszcz i totalnie rozmokłą drogę do kanionu nie podejmują żadnych działań. Namawiamy ich do wystawienia kilku ludzi u wylotu kanionu, bo woda cały czas przybiera i być może w końcu zwłoki zostaną wypłukane na zewnątrz.
Około północy pojawia się jakiś przewodnik-lokales i wraz z kilkoma strażakami formuje się grupa rozpoznawcza. Rudi z ekipą mają dość i idą spać, a ja schodzę z nimi na lekko bez szpeju i pianki do wylotu kanionu i pokazuję miejsce naszego wcześniejszego zjazdu. Akcja niestety przypomina pożar w burdelu i totalny chaos, strażacy ślizgają się w swoich bojowych butach na skałach nad kanionem i robi się niebezpiecznie. W końcu zakładam zjazd z natury, lokales zjeżdża do dwójki i jeszcze wisząc na linie lokalizuje poniżej naszego poszukiwanego – w końcu go wypłukało. Bez specjalnie wyrafinowanych metod ryjąc nim po skale wyciągamy go na linie kilkanaście metrów do góry na brzeg kanionu. Razem z nim spory i ciężki wór speleo z 100tką liny, przypięty ponad metrowym daisy-chanem do uprzęży – wygląda na to, że mamy kotwicę – przyczynę wypadku.
Jest 2-ga z minutami w nocy, strażacy zadowoleni z udanej akcji idą na papieroska. Zostajemy sami – siedzę zrezygnowany, gość leży na boku – jakoś nie było czasu pogadać w kanionie, teraz też średnio to wychodzi… Zastanawiam się jakby to było gdybym to ja tutaj leżał, ale jakoś nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Po kilkunastu minutach biorę jego pomarańczowy wór-kotwicę i odchodzę, po raz trzeci bezmyślnie podążam stromą gliniastą drogę w kierunku parkingu. Pod koniec we mgle natykam się na pickupa z kilkoma strażakami, idę do nich porzucić ten nieszczęsny wór. „Nie, nie zbliżaj się…” krzyczą. O co kurwa chodzi? jestem mokry, upieprzony z błota, ale bez przesady – nie wyglądam przecież jak topielec 😉 Olewam ich i tłumaczenia, wrzucam im mokry wór na pakę i idę spać. Na dziś mam już dość.
Następny dzień rozpoczyna się cudownym słońcem. Z naszej obozowej łąki Gorgopotamos wygląda niesamowicie. Głęboko wcięty, wąski, ciemny, gigantyczny, wypełniony mgłą. Jest cicho, tylko widok łąki – ubłoconej i zrytej licznymi głębokimi koleinami wskazuje na wczorajszą tragedię. Schodzę z Bartkiem jeszcze raz do wylotu kanionu, poszukać zagubionego wczoraj aparatu. Woda już mocno opadła, tylko mokre ślady na ścianach uwidaczniają różnice poziomów. Pływamy w ostatnim marmicie i oswajamy wczorajsze wspomnienia.
Leniwie pakujemy się i jedziemy na zachód w kierunku wioski Prousos, by zrobić kanion Gournorema i Platanaki. Dzień upływa na podróży, krajobrazy robią się coraz bardziej dzikie, tak jak i wycięte w łupkowych zboczach drogi, po których podróżujemy.
Biwakujemy w jakimś totalnym błocie na remontowanej drodze u wylotu kanionu. W okolicy pełno maszyn drogowych wyglądających jak porzucone w pośpiechu, niektóre z kluczykami w stacyjkach. Przygotowujemy biwak i liczymy na stopa, który następnego dnia podrzuci nas w okolicę wioski. A potem w planach poszukiwanie w wiosce transportu w górę do kanionu. Niestety w ciągu kilkunastu godzin przejeżdżają tylko dwa zdezelowane samochody i to w przeciwnym kierunku. Roi nam się w głowach by pożyczyć sobie jakiś transport z placu budowy, ale na szybko udaje nam się skutecznie odpalić tylko walec drogowy. W końcu dajemy z buta do Prousos, objadając się figami i kasztanami zrywanymi przy drodze. W lokalnej knajpie porozumiewając się z lokalnym myśliwym pismem obrazkowym załatwiamy transport.
Zawozi nas pod sam kanion w zamian za piwo, uśmiechy i wdzięczność. Początek kanionu jak to zwykle w Grecji leśny, geologicznie może ciekawy, ale łupkowe tematy nudzą się szybko. Mam wrażenie że wbiliśmy się jednak za wysoko. W głębi robi się coraz fajniej – druga część jest już rewelacyjna, zmienia się skała, technicznie łatwo, ale to prawdziwy kanion-kanion! Po połączeniu z Platanaki ilość wody rośnie, kanion jest już bardzo wcięty, cały czas idziemy wąskim meandrem.
Co chwilę mijamy efekty kamiennych obrywów i świeży gruz, w pewnym momencie dostajemy się w strefę rażenia – sypie się, na szczęście nikt nie obrywa, choć telewizorki lecą konkretne. Kończymy o zmroku pod naszym busem. Ostatnia noc, ostatnie ognisko, kąpiel z krabami z rzece, poranny przepak i powoli niechętnie wracamy do cywilizacji.
Góry są dzikie i niesamowite, obiecujemy sobie wrócić tu jeszcze na dłużej, tym bardziej że zostało kilka fajnych tematów do zrobienia . W drodze powrotnej jeszcze plaża, ciepłe morze i słońce – żal wracać, tym bardziej, że kolejny wyjazd dopiero za 3 tygodnie…
Olo i Rudi
Grecja centralna – 6-14/10/2012
Skład: Joanna Jędrys Rudi AKG, Karolina Mayer, Bartek Czapski STJ KW, Olo Dobrzański SDG
Kaniony: Orlias, Araplakos, Dio Vouna, Gorgopotamos, Gournorema, Platanaki