Korsyka 2010

To już któraś z kolei wyprawa polskich grotołazów na wyspę i nic dziwnego, bo wyspa śliczna, pogoda gwarantowana i mnóstwo kanionów. Skład wyprawy był wymieszany: Monika z Docentem (Monika i Grzegorz Badurscy) i Olo (Aleksander Dobrzański) ze Speleoklubu Dąbrowa Górnicza oraz ja, czyli Rudzielec (Joanna Jędrys) z AKG. W drugim tygodniu wyprawy towarzyszyła nam zaprzyjaźniona rodzina Bondirasów, młodych adeptów kanioningu: Ela + Wojtek + Piotruś.

Cel wyprawy został jasno sprecyzowany przez kierownika Ola: kanioning. I choć wyspa kusi wielkimi granitowymi ścianami do wspinania oraz malowniczymi plażami do byczenia się, my nie daliśmy się zwieść, czy też raczej nie mogliśmy. Pod tym względem wyprawę można uznać jako sportową, a jej wynik jako na prawdę zadowalający. W ciągu czternastu dni pobytu na wyspie zwiedziliśmy 12 kanionów, w tym dwa kaniony polecane przez Ola na dzień restowy. Całe dwa dni spędziliśmy na spokojnym odpoczynku.

Pierwszym rejonem, w którym działaliśmy była Bavella. Tu zwiedziliśmy kaniony Polishellu, Purcaraccia, Vacca, Fiumicellu oraz Piscia di Gallu.
Ponieważ nie było czasu do stracenia, to już pierwszego dnia na wyspie, tuż po przypłynięciu (piątek, godz.12) przemieszczamy się pod pierwszy restowy kanion: Pulishellu. Kanion ten zapisał się w naszej pamięci, sprzęcie, jak i na naszych ciałach. Na początek zawiódł sprzęt. Już na podejściu do kanionu, a nawet nie na podejściu, tylko na parkingu, na którym przebieraliśmy się, stare, wysłużone treki Moniki odmówiły współpracy i prawie że w miejscu odpadła u jednego buta podeszwa. No nic to; przywiązaliśmy sznurkiem i zasuwamy do góry. W kanion wstrzeliliśmy się ze 2 kaskady poniżej wyznaczonego w przewodniku startu, tak doprowadziły nas ścieżki; 2 lata wcześniej inna ekipa Ola startowała dokładnie w tym samym miejscu. Choć zobaczyliśmy krótszy odcinek kanionu, to i tak zabawa była fajowa. Najwięcej wrażeń dostarczył nam tobogan (12m), który pokonaliśmy w dość finezyjny sposób. Tobogan startuje tuż za niewielką misą. Jako, że wody jak zwykle o tej porze roku nie było zbyt dużo, to załoga musiała położyć się w poprzek strumienia u ujścia misy tak, aby swoimi cienkimi ciałami tamować wodę w misie. Gdy już się trochę wody nazbierało, wtedy jedno z nas wskakiwało w blok startowy do toboganu, czyli w tym przypadku kładło się na skale na plecach głową w dół, a Olo – nasz wyśmienity kapitan, któremu musieliśmy bezwzględnie zaufać, wypychał nas w tobogan. Reszta – żywa tama – też wstawała, aby uwolnić wodę z misy, co by to zjeżdżać z większym impetem! Po kilku metrach ślizgu głową w dół wylatuje się w powietrze, po czym z około 5 metrów spada na plecy w białą wodę – WRAŻENIA GWARANTOWANE! W tym właśnie miejscu na obu Docentowych ciałach odcisnęło się znamię Polishellu – jest to niewielkie obtarcie o wydłużonym kształcie, występujące na prawym ramieniu, znamię goi się przez ok. 2 tyg. Dotyczy tylko pechowców 😉

Pulishellu *:
Trudności – łatwy (tylko w górnym odcinku potrzebna lina) i krótki.
Atrakcyjność – fajny
Nawigacja – łatwa
Uwagi – polecamy jako rozgrzewka i jako kanion na zapoznanie się z wodą.
Czas – 1h / 4 osoby
* jest to nasza subiektywna ocena

Następnego dnia – sobota – kaniony Vacca i Purcaraccia. Oba kaniony to korsykańska klasyka gatunku, przy tym łatwe i przyjemne. Olowi udało się odlinować kanion Vaccę (w żadnym miejscu jej nie użył). Najtrudniejsze miejsce stanowi wodospad o wysokości 12 m – według przewodników książkowych i schematów skok jest tam zabroniony. Dla chętnych mimo wszystko wskazówka brzmi: nie przejmować się zbytnio i skoczyć precyzyjnie w niewielką przestrzeń między kamieniami wypełniającymi misę pod wodospadem 😉 – niestety z góry wygląda to mało czytelnie i po wiosennych przyborach miejsce to często się zmienia. Poza tym, kanion jest łatwy i przyjemny, typu aquapark, dobrze obity. Dojście i powrót z kanionu są widokowo bardzo atrakcyjne.

Vacca:
Trudności – łatwy; poczucie bezpieczeństwa wzmożone przez popularność kanionu; (niestety) prawie codziennie spotkać tu można inne grupy zwiedzających.
Atrakcyjność – fajny.
Nawigacja – łatwa, dobrze wydeptane ścieżki dojścia i wyjścia.

Ponieważ Vacca była dość krótkim kanionem, a my jakże napiętym na osiągi zespołem, dlatego po obiedzie na przełęczy ruszyliśmy do Purcaracii. Jest to specyficzny kanion, właściwie nie stanowi on kanionu sensu stricte, gdyż dominują w nim duże, otwarte przestrzenie. Jest tu więcej zjazdów niż w poprzednich kanionach (tych nie da się już odlinować, bo są to m.in. 45-metrowe kaskady) i więcej dłuższych toboganów.

Purcaracia:
Trudności – łatwy i popularny, jak Vacca.
Atrakcyjność – fajny.
Nawigacja – łatwy, dobrze opisane i wydeptane ścieżki dojścia i wyjścia, aczkolwiek nam udało się pobłądzić (podobno przeze mnie) i niechcący przeszliśmy na drugą stronę rzeki, zamiast grzecznie trzymać się proponowanej przez przewodnik prawej strony (idąc od drogi). Skutek był żałosny (o dziwo, tylko ja tak sadzę w mojej grupie); skradaliśmy się do kanionu po wielkich stromych płytach bez asekuracji… Wersja dojścia wg Ola przedstawia się inaczej: [dzięki Rudej nudne dojście do kanionu udało się trochę urozmaicić – pierwszą kaskadę C45 omijamy z lewej strony, a nie prawej jak proponuje przewodnik – rewelacyjne czujne dojście po stromych gładkich pochylniach. Fantastyczne widoki, przygoda i zero kłującej makii – polecam!]
Uwagi – proponujemy skończyć zwiedzanie kanionu w miejscu, gdzie ścieżka przecina kanion, my poszliśmy kawałek dalej, ale nie było już żadnych atrakcji. Kaskady poniżej kuszą do skoków, ale trzeba na nie uważać, bo jest tam płytko!

Nadeszła niedziela, czyli dzień odpoczynku. Na naszym sportowym obozie oznacza tyle, że dziś zwiedzamy kanion bezlinowy, czyli marche aquatique, w wolnym tłumaczeniu chodzenie w piankach po lesie albo szuwaring. Wybraliśmy się do kanionu Fiumicelli, który w naszym przewodniku w kategorii atrakcyjność ma najwyższe noty. I niestety rozczarowaliśmy się. Kanion krótki, ale bardzo nudny, prawie żadnych atrakcji w postaci skoków czy toboganów. Jest tylko jeden ciekawy kanionowy odcinek, w którym rzeka płynie między wysokimi pionowymi skałami. Tam jest na prawdę ładnie, ale to za mało, by się nasycić. Generalnie nie polecamy Fiumicelli, nawet na dzień restowy.

Fiumicelli:
Trudności – bardzo łatwy, w tym przypadku oznacza to nudny.
Atrakcyjność – nieciekawy.
Nawigacja – łatwa, dobrze opisana i wydeptana ścieżka dojścia. Kończy się przy moście, na drodze. My byliśmy tam jednym samochodem i marsz na górę po samochód zajął nam 30 minut. I lepiej zgłaszać się na ochotnika na maszerowanie, bo inaczej zjedzą cię komary i muchy…
Uwagi – niepolecany!

W poniedziałek ostatni kanion w rejonie Bavelli: Piscia di Gallu. To jeden z najfajniejszych kanionów, które zwiedzaliśmy. Jest bardzo krótki – ok. 200 m, ale jakże sycący! Te 200 m to kilka zjazdów do marmitów plus finalna kaskada o wysokości 80 m, w tym zjazdu 60m. My wszędzie używaliśmy lin, Olo do trzech pierwszych marmitów skakał, ale trzeba tam uważać, bo pod wodą czają się konary zaklinowanych drzew. Tuż przed wielką kaskadą jest zamontowana na stałe tyrolka – należy się dobrze odbić, żeby dojechać do końca. Można też skakać, ale zdecydowanie czujnie, by nie dać się spłukać w 60tkę. Wrażenia znad finalnej kaskady niezapomniane. Trawersując nad wodospadem po pionowej gładkiej skale do stanowiska zjazdowego wpinamy się w poręczówkę – jest to szczególne miejsce. Wisisz na jakiś wysłużonych parchach, a pod tobą jest 60 metrów luftu. Nie ma bata! Każdy z nas popada w refleksję na temat wieku swojego osobistego szpeju, a w szczególności swojej uprzęży i lonży. Mnie dopadły wyrzuty sumienia!

Piscia di Gallu:
Trudności – średnio trudny.
Atrakcyjność – bardzo fajny, kanion jest śliczny, dominują wysokie pionowe skały z nawisami o finezyjnych kształtach, piękne mycia.
Nawigacja – bardzo łatwa, dojście i powrót oznakowanym szlakiem.
Uwagi – kanion znajduje się poniżej zapory l’Ospendale, dlatego najlepiej dowiedzieć się wcześniej czy nie będzie spuszczana z niej woda (nr telefonu znajduje się w przewodnikach)! Choć podobno z zapory puszczają max 250 l/sek. Przy niskim poziomie wody, można zjeżdżać wielką kaskadę w linii wody. I nie pijemy wody z kanionu, bo zawiera wszystkie mikroby Korsyki!

Po kanionie ruszyliśmy realizować program turystyczny w kierunku Boniffacio – portu na południowym cyplu wyspy. Miasto i jego okolica słynie z marglistych białych klifów. My oglądaliśmy je nocą, klify nie bardzo zatem podziwialiśmy, ale spacer po starówce i kolacja były dla nas zadośćuczynieniem (8,5 € za piwo, dla kierowców bezalkoholowy Calvados :). Potem nocleg na plaży i rano przyjemne pluszczenie się, dla odmiany w słonej wodzie, ale za to w towarzystwie pięknej metrowej mureny heleńskiej.

W południe ruszamy w rejon Zicavo. Tu chcemy zwiedzić przede wszystkim kanion Tignoso oraz Camerę i Partuso. Późnym popołudniem docieramy do miejscowości Zicavo, z której startuje się do Partuso i Camery. Jednak nie decydujemy się na Partuso, bo dojście jest długie, wyrys ścieżki dojścia do kanionu w przewodniku niezbyt dokładny, a z nieba leje się żar. Zarządzamy zatem dzień restowy przed Tignoso, co w naszym przypadku oznacza tyle, że zwiedzamy tylko jeden kanion – Camerę. Rozbijamy obóz przy wodospadzie, za którym rozpoczyna się kanion Camera, a kończy Partuso. Co odważniejsi i gorętsi, czyt. masochiści, czyli Monika i Olo, biorą pełną kąpiel przy wodospadzie. My z Dockiem mamy dzień dziecka i tylko patrzymy na nich litościwie. W tę noc śpimy przy zakolu drogi przy moście koło wodospadu, zaraz za miasteczkiem. Huk od wody niesamowity, prawie nie da się spać, wokół same zagrody świńskie. Ech… wakacje!

We środę rano startujemy do Camery. Kanion tylko z nazwy jest kanionem; na całej długości nie ma miejsca ograniczonego z dwóch stron ścianami; typowy kanion leśny, w którym ślizgamy się na liściach i glonach i czasami asekurujemy się z drzew. Sporo długich połogich, ale efektownych zjazdów. Jako, że kanion znajduje się tuż przy miasteczku, w korycie znaleźć można trochę części samochodowych oraz nieświeże świnie.

[Olo:…a mnie tam się podobało, piękny leśny kanion, ładne przepływy, bardzo fotogeniczne kaskady, czysta…wa woda, sporo ciekawych części samochodowych… no i ta świnka w kanionie. Bezcenne.]

Camera:
Trudności – łatwy.
Atrakcyjność – nieciekawy;
Nawigacja – łatwa; start i meta przy mostach.
Uwagi – uwaga na zachęcające do zjazdów i skoków tobogany i głaziory – jeśli w przewodniku nie ma odpowiednio tobogan possiblo albo salto possiblo to nie daj się skusić! Płytko! W jednym ewidentnie toboganowym miejscu natknęliśmy się na klasyczny łamacz kolan pod wodą. Na szczęście tylko zabolało.

Wieczorem przemieszczamy się wyżej w góry okolic Zicavo, skąd ruszymy na kanion Tignoso. Na końcu ciekawej drogi, która wyprowadza nas nad poziom lasu, jeszcze kawałek nad schroniskiem w pobliżu kaplicy rozbijamy obóz. Mili autochtoni, z którymi mało co się rozumiemy, przynoszą nam dary w postaci pysznej wołowinki przyrządzonej na ruszcie – mniam-mniam. Mając w planach konkretną akcję wpinkalamy wszystko, co można. Tignoso ma być długim i trudnym kanionem, dlatego planujemy biwak w kanionie i powrót na bazę dopiero następnego dnia. Przerażeni ilością szpeju biwakowego i kanioningowego, który musimy zabrać, jeszcze wieczorem robimy próbę generalną naszego załadunku do worów. Uff! Udało się to wszystko jakoś upakować, wychodzi tylko po konkretnym worze na głowę, ale za wygodnie na biwaku nie będzie – na parę przypada tylko jeden integracyjny śpiwór (oczywiście bez karimat!).

Wcześnie rano pobudka i ruszamy do kanionu. Dojście zajmuje nam ok. 3 godziny, na końcu trochę błądzimy niepotrzebnie zbaczając chwilowo na GR20, ale mimo wszystko dojście do kanionu było sprawne. Do kanionu weszliśmy ok. godz. 13 i skończyliśmy go o 21.30. Kanion jest bardzo, bardzo fajny, długi i przez to wymagający, ale w miarę czytelnie i przyzwoicie obity. Większość zjazdów poprowadzona jest w głównym nurcie; zjazdy często kończą się marmitami z białą kipiejącą wodą, z której trudniej jest się wygramolić; jest tu trochę odcinków bulderingowych – chodzenia pomiędzy wielkimi kamieniami i trochę wspinaczki. W trudniejszych miejscach są obejścia wody, z których jednak nie korzystaliśmy. My mieliśmy lekko ponad standardowy poziom wody – wcześniej trochę padało, ale było w sam raz, czyli atrakcyjnie!

Ciekawszym miejscem był ogromny kocioł wirowy przed czterdziestometrową kaskadą. Miejsce wprost urocze; 25 metrowy zjazd do marmitu z olbrzymiej rozłożystej sosny nad wodospadem. Zjazd do kotła poręczował Docek. Po zjechaniu do niego zaczął płynąć z nurtem do ujścia kotła w kierunku kolejnej czterdziestometrowej kaskady. Niestety, mimo wcześniejszych ostrzeżeń zagapił się i nie zdążył się obrócić przed zwężeniem i dopłynął nad kaskadę głową do przodu. Nurt niestety zabrał go i wyglądało to, jakby chciał skoczyć z kaskady na główkę. Woda wyrwała mu worek i zaczęła się dobierać do samego Docka. Olo rzucił mu dodatkową pływającą poręczówkę i temat się rozwiązał, nie mniej zrobiło nam się ciepło. Inaczej do kotła podszedł Olo – wykonał w tym miejscu najwyższy skok w kanionie: [Olo: spod sosenki zjechałem na linie pierwsze połogie pieć-sześć metrów do wygodnej póły, szerokiej akurat na moje dwie stopy. Poniżej olbrzymi marmit, wirująca woda uciekająca w kolejną kaskadę C40… piękna pralka, white power, bosko… dżaaaaaaaamp!] Ten to ma jaja! Ja z Moniką grzecznie na linie do samego marmitu. Jedyne minusy kanionu to tobogany, które w większości okazały się jakieś takie kwadratowe, na których nie dało się fajnie ślizgać oraz środkowa przydługawa bulderowa część kanionu.
Z google map wynika, że kanion skończyliśmy 140m za wcześnie; miał się skończyć w miejscu pierwszego większego orograficznie lewego dopływu. I przy lewym dopływie zatrzymaliśmy się. Nie było tam jednak ewidentnego miejsca na biwak, co również może sugerować, że to jeszcze nie był koniec. Ale godzina zrobiła się późna i decydujemy się przenocować właśnie tu. Szybkie gotowanie, jedzenie i padamy jak muchy na nasze integracyjne legowiska zmontowane z mokrych lin, pianek i kawałka plandeki. Nikomu to jednak nie przeszkadzało 😉

Rano pakujemy mokre rzeczy do worów i ruszamy w górę do bazy. Mamy do pokonania ok. 600 m deniwelacji i ok. 12 km. Powrót okazał się prawdziwym wyzwaniem, na pewno bardziej męczącym od samego kanionu. Na początku idziemy ostro pod górę z niemiłosiernie ciężkimi worami – wszystko w worach jest mokre. Potem przedzieramy się przez okropnie ostre krzaki, które masakrują nam nogi. Po dwóch godzinach trafiamy na docelową ścieżkę, którą trawersujemy zbocze nad kanionem – tu jest już zdecydowanie wygodniej tyle, że bez cienia. Ostatni odcinek prowadzi szutrową drogą po pustym płaskowyżu, tylko od czasu do czasu spotkamy drzewa dające schronienie przed palącym słońcem. W dodatku, nie wiem jak reszta, ale ja cały czas jestem wściekle głodna, 2 snickersy od rana to stanowczo za mało, ledwo włóczę nogami. Powrót zajął nam 7 godzin – dłużej niż planowaliśmy; przewodniki podawały od 4 do 7 godzin. Myśleliśmy, że pójdzie nam to szybciej, ponieważ generalnie bardzo sprawnie zawsze przemieszczaliśmy się. No cóż. Wracamy na bazę i rzucamy się na jedzenie. Po jedzeniu padamy na pysk. Śpimy tylko godzinę, a potem przemieszczamy się pod następny kanion Riciusę, gdzie już czekają na nas Bondirasy, które dziś przypłynęły na wyspę.

Tignoso:
Trudności – trudny; wpływa na to przede wszystkim długość kanionu oraz długość podejścia i powrotu.
Atrakcyjność – bardzo ciekawy, w kanionie wykorzystuje się wszystkie techniki poruszania się: skoki, tobogany, zjazdy w nurcie, bouldering, wspinaczka.
Nawigacja – na dojściu i powrocie lepiej dobrze przyłożyć się do mapy, wysokościomierz i gps zalecany, parę mało ewidentnych nawigacyjnie miejsc, wg przewodników kilka wariantów i kombinacji dróg dojścia od 12-14 km długości, częściowo po mało ewidentnych ścieżkach i trudnym terenie.
Uwagi – szczególnie polecany!
Czas – 8h / 4 osoby

Wieczór z rodakami, jak również i noc, są szczególne. Najpierw zabawa z biesiadą (jemy przepyszną smażoną kiełbasę podwawelską) i o północy zasypiamy. I mieliśmy wreszcie się wyspać, bo po Tignoso jesteśmy dość wyczerpani, lecz gdy tylko my zasnęliśmy, na żer wyszła… chupacabra. Wredna czyhała tylko na to, by pod osłoną nocy zaatakować zupełnie bezbronnych, zmęczonych, spojonych alkoholem, poczciwych Docentów! Podstępne zwierzę zakradło się między ich uśpione ciała i pokąsało ich boleśnie. Ło rany! Jest 2 w nocy, krew się leje, a najbliższy szpital znajduje się w Ajaccio – 40 km od nas. No nic, ubieramy się i jedziemy ratować naszych kompanów. Od razu ujawnię, że Docenty przeżyły, mają się dobrze i na razie żadna wścieklizna się u nich nie objawia, ale niechętnie sypiają pod gołym niebem.

Następnego dnia pogoda się załamuje, więc ruszamy w kierunku morza do miejscowości Porto. Już sama droga do Porto jest niesamowita; prowadzi między czerwonymi granitowymi skałami. Zerodowane eolicznie skały mają niesamowite kształty. Jest ich tak dużo, że nie wiadomo, na co patrzeć. Na plaży w Porto wspinamy się po skałkach, kąpiemy i tam śpimy.

W niedzielę idziemy do kanionu Dardo. Mamy plany na skończenie kanionu w morzu i powrót łódką do najbliższej plaży z właśnie poznanymi nurkami niemieckimi. Ale w trakcie naszego pobytu w kanionie rozpadało się więc wracamy grzecznie piechotą na parking.

Dardo:
Trudności – łatwy.
Atrakcyjność – bardzo ciekawy, a przede wszystkim ładny widokowo. Kanion w czerwonym granicie, czasami skały ciasno schodzą się tworząc klimaty jaskiniowe. Tobogan kwadratowy, trochę bulderingu.
Nawigacja – łatwa; start przy drodze, koniec kanionu ewidentny – połączenie dwóch dolin, sporo kopczyków.
Uwagi – dokuczliwy był mały przepływ, choć mieliśmy wodę i wszystkie skoki były bezproblemowe, niestety w lecie kanion często wysycha zupełnie; generalnie polecamy!
Czas – 3h20’ / 7 osób

 Pora na Sulleoni. Kiedyś widzieliśmy ten kanion z drogi do Porto i już wtedy nam się spodobał, ale nie wiedzieliśmy, że to właśnie jest ten Sulleoni. Większość ekipy wybrała plażowanie, więc działaliśmy tylko we dwójkę – ja i Olo. Kanion jest bardzo fajny! Górna część jest ciasna, miejscami wystarczająca jedynie na szerokość naszych ramion. Po kilku trudniejszych skokach na stosunkowo płytką wodę, przy których trzeba celować między skały dochodzi się do wielkiej kaskady. Można zjechać prawą lub lewą stroną, pod warunkiem, że ma się liny 2x75m. My mieliśmy wariant odlekczony, czyli 2x50m i zjechaliśmy prawą stroną i całe szczęście, bo po tej stronie jest wisząca przepinka. Siedząc pod wodospadem nie dopatrzyliśmy się podobnego stanowiska po lewej stronie. Sama kaskada mimo skromnej ilości wody jest jednym z najpiękniejszych miejsc w tym kanionie. Poniżej wielkiej kaskady znowu kilka fajnych technicznych skoków i ,niestety, parę nieciekawych niskich zjazdów.

Sulleoni:
Trudności – łatwy.
Atrakcyjność – bardzo ładny, szczególnie górna wąska część kanionu. Ciasne przejście między ścianami kanionu, sporo technicznych skoków i widokowa kaskada.
Nawigacja – dojście stosunkowo łatwe (my korzystaliśmy z gps-u i poszło gładko). Przy starcie z miejscowości Revinda należy wbić się w ścieżkę za bramką po lewej stronie kościoła i iść dalej drogą aż zaczniemy trawersować kanion, wtedy zboczyć z drogi w lewo w dół aż dojdzie się do kanionu. Znacznie trudniej jednak wbić się w ścieżkę wyjściową. Bez gps-u i google map to chyba nie mielibyśmy ciał – rozszarpałyby je drapieżne krzaki zarastające wszystko poza drogą. W kanionie nie znaleźliśmy ewidentnego miejsca, przy którym należy skręcić w prawo, żeby dojść do ścieżki wyprowadzającej.
Uwagi – polecamy!
Czas – 2h15’ / 2 osoby

 Przemieszczamy się pod kanion Ziocu. Na górze parkujemy pomiędzy świniami i posilamy się w pizzerii. Ulewny deszcz i burza wystraszyły całą drużynę oprócz Ola. Ten postanawia wyruszyć na heroiczną samotną akcję. Podobno kanion jest ładny, ale w tych strugach deszczu niewiele Olo widział.
[Olo: Kanion bardzo atrakcyjny, dojście banalne, ok. 15 min; początkowa część kanionu to kilka marmitów, krótkie skoki do 10m. Potem kanion się zwęża – 20metrowy zjazd z wodą w ponurą ciemną szparę z możliwością trawersu, z którego nie skorzystałem już, bo zaczęło dosyć intensywnie lać i błyskać się, i trzeba było się streszczać. Potem wpływamy w kolejną piękną 15-metrową kaskadę i kanion znowu się poszerza. Kilka podobnych fajnych zjazdów i dochodzimy do nudniejszej bardziej płaskiej części kanionu; ale cały czas leje i woda przybiera, co ratuje sytuację bo dzięki temu jest mniej nudno – coś się dzieje. Kanion kończy się w ewidentnym miejscu na moście, powrót do wioski około 15min. Najtrudniejszym elementem całej akcji było samodzielne zapięcie pianki na plecach – przy akcjach solo wypada to wcześniej przećwiczyć!]

Ziocu:
Trudności – łatwy.
Atrakcyjność – podobno ciekawy, dużo rozrywkowych skoków; w pierwszej części kanionu Olo skakał zjazdy do wysokości 10 m. Najciekawszy jest zjazd do ciemnej szczeliny.
Nawigacja – bardzo łatwa. Z parkingu prowadzi droga do początku kanionu. Koniec przy moście.
Uwagi – polecamy
Czas – 1h30’ / 1 osoba

 Ponieważ deszcz nie ustaje, a Docent puszcza z wodą powodziową ostatnie piwa, następnego dnia ruszamy w poszukiwaniu słońca. I znaleźliśmy – było nad morzem. Bawimy się na wielkich falurach, a potem wyruszamy kolejny raz pod Riciusę. Do kanionu idziemy rano we czwartek. Pogoda jest dość niewyraźna, w dolinie nad nami ciężkie granatowe chmury, dlatego kobiety i dzieci zostają na bazie. Ja się wcisnęłam do drużyny, która idzie na kanion 😉 I opłacało się. Kanion jest śliczny, zwłaszcza jego druga część z wysokimi ścianami. Było dużo wody, a przez to dużo zabawy. Jest to potencjalny kanion do odlinawania, zasadne użycie liny tylko w jednym miejscu.

Richiusa:
Trudności – średnio trudny.
Atrakcyjność – bardzo ciekawy, trochę skoków i – wg schematu – podobno toboganów, tylko cześć z nich zjechaliśmy, innych nie zauważyliśmy. Ładny.
Nawigacja – bardzo łatwa. Z parkingu przy elektrowni wodnej prowadzi szlak do kanionu. Po pierwszym przekroczeniu rzeki, przy tablicy reklamującej komercyjne wyjścia kanioningowe należy skręcić w prawo i iść ścieżką aż sama doprowadzi nas do kanionu.
[Olo: nawigacja banalna, dopóki nie prowadzi Ruda. Z opresji w środku morza kłującej makii ratuje nas znowu gps i google maps]
Uwagi – polecamy!
Czas – 2h / 3 osoby

Ostatnim kanionem na wyjeździe był kanion Ruda. I Olo i ja, którzy byliśmy już na Korsyce i zwiedzaliśmy ten kanion mieliśmy podobne odczucia co do Rudej i były to odczucia raczej negatywne do neutralnych. Ale tym razem było tam na prawdę rozrywkowo. Poszliśmy całą naszą ekipą, słońce nastrajało optymistycznie i nastawieni byliśmy na zabawę. Kanion jest otwarty, dopiero w drugiej części ściany stromieją. W wyniku wcześniejszych opadów było dużo wody – znacznie więcej, niż podczas naszych ostatnich wizyt i właśnie dlatego było sporo zabawy.

Ruda:
Trudności – bardzo łatwy.
Atrakcyjność – ładny i położony w ciekawej okolicy. Ciekawą atrakcją był skok z mostku w środku kanionu, który co poniektórzy z nas zaliczali po kilka razy.
Nawigacja – bardzo łatwa. Proponujemy kończyć zwiedzanie przy głównej drodze.
Uwagi – polecamy jako kanion na dzień restowy!
Czas – 4h / 8 osób

 Podsumowanie

Wyprawa była bardzo udana. Najfajniejsze kaniony to naszym zdaniem: Tignoso, Sulleoni, Dardo, Piscia di Galu i Richiusa… no i Ziocu : ). Generalnie polecamy czerwiec jako miesiąc zwiedzania kanionów na wyspie. Gdy w górach pada deszcz, to trzeba uciekać nad morze, bo tam najczęściej jest słońce. Lepiej też zaryzykować trochę niepogody, bo dzięki temu mamy więcej wody i zabawy, niż sierpniową suszę i wątpliwą przyjemność natknięcia się na kompletny brak wody w środku kanionu. Większość kanionów nie oferuje niestety trudności technicznych, wielkich przepływów, czy dużej ilości mocnych skoków, nie mniej jak na wakacje kanioningowe to rejon wymarzony.

relację skrupulatnie spisała
Ruda

 

Foto-galeria wyjazdu