Słowenia wielkanocna 2012 by Rudi

My już po oficjalnym rozpoczęciu sezonu!! Naszą ekipą: Kaśka Turzyńska, Polly Wierzbicka (SDG), Mateusz Czerwiak (STJ), Gośka Multan (AKG), Rysiu Pawłowski (AKG), Olo Dobrzański (SDG) i Ruda (AKG) spędziliśmy święta wielkanocne w Alpach Julijskich. Tak, tak, nie mogąc się już doczekać sezonu postanowiliśmy wyjść pogodzie naprzeciw! No i dostaliśmy to, czego chcieliśmy: śnieg, zimno i szczęko-trzęsawka. No i trochę słońca też. Ale nikt nie żałuje.

W pierwszy dzień zajęcia teoretyczne oraz praktyczne suche – na bazie u Candy-Girl. Na szczęście obyło się bez skoków do suchego basenu. Zaraz po uzyskaniu zaliczenia u Ola poszliśmy do Susca i tu już nastąpiło oswojenie z wodą dla nowicjuszy oraz tych po dłuższych urlopach odkanionowych. Kupa śmiechu, zabawy, strachu no i wody, bo na koniec rozpadało się już na dobre i trzeba się było przebierać w budce filanców. Nie trzeba dodawać, że byliśmy jedynymi obecnymi tam kanioningowcami.

Drugi dzień przywitał nas słońcem, co zachęciło nas by radośnie ruszyć na Predelicę. Padający śnieg nawet nie zniechęcił naszej dzielnej polskiej, stęsknionej kanionów ekipy, a jedynie przyspieszył akcję wskoku do pianki. A pianki ubraliśmy wszystkie, które mieliśmy i tyle warstw, ile się tylko zmieściło i nie hamowało ruchu. Najwięcej emocji wzbudziła oczywiście 50-tka, i dla zjeżdżających, i dla wypuszczającego Ola oraz dla oczekujących w przeciągu. Trzęsawko-głupawka opanowywała zwłaszcza tych oczekujących, dlatego każdy chciał jak najszybciej zjechać by znaleźć się po słonecznej stronie. Tak, pod wodospadem było dużo bardziej przyjemnie; można było się rozłożyć na trawce i ogrzać. A dalej to już pognaliśmy, aby szybciej przez zacienioną krainę mordoru.

Każdego wieczoru na bazie odbywał się seans pt. „Przeżyjmy to jeszcze raz”, czyli przegląd filmów i zdjęć z akcji. Wspaniała okazja do wielu analiz, w szczególności do napiętnowania naszych głupich błędów.  Ludzie, co się porobiło! Tyle tych kamer, tyle aparatów, że nawet nie byliśmy w stanie tego wszystkiego przeglądnąć. Do tej pory nie da się tego ogarnąć, tyle tych gigów się natworzyło. Uważam, że należy nałożyć jakiś limit pojemności na kamero/człowieka/kanion. Wariactwo!

W trzeci dzień było już tyle słońca, że nawet część ekipy postanowiła spędzić go na łące łapiąc brąz kosztem kanionów. Nawet Olo początkowo nie chciał nigdzie iść. Czy to był już udar słoneczny? Teraz nikt nie zgadnie, na szczęście przeszło mu szybko! I tak działaliśmy w podgrupach: Rysiu, Mateo i ja poszliśmy na Po Dolu. Brrr – północne zbocze! Do tej pory się trzęsę!  Olo – Globoski Potok, a reszta białogłowych: Kaśka, Polly i Gośka – łąka. My na Po D*** mamy fajną wodę; biegniemy w dół opuszczając niestety ostatnią pięćdziesiątkę z wolnym zjazdem, bo sieroty, zapomnieliśmy liny :/ Olo jednak podjął męską decyzję i pojął, że nie po to przejechał 900 km, żeby grzać tyłek na pastwisku i wyruszył na solową akcję; swoją drogą wybrał znacznie lepiej ulokowany kanion, niż nasz, przez co nie marzł.

Jak na święta przystało były również świąteczne śniadania no i wieczorne świętowania 😉 Niestety, nie było nadwornego znakomitego kucharza Docka. Próbowałam go nawet zastąpić, ale na żałosnych próbach się skończyło… cóż, grunt, że głodni nie chodziliśmy ; )

W ostatni dzień, po długich namysłach decydujemy się na S***** w dolinie Trenty. Kanion otwarty, woda okazuje się bezproblemowa, kilka fajnych skoków, rewelacyjne formacje, kilka świetnych toboganów, kiepskie obicie. Lajtowa, sprawna akcja, w sam raz na taki tramwaj, jak nasz.

Potem szybkie pakowanie i jazda do domu.

Termin na wyjazd okazał się bardzo dobry, mało turystów, całkowity brak kanonierów, ceny zakwaterowania jeszcze przedsezonowe, a przede wszystkim fajna woda w kanionach oraz słońce i zieleń, których wtedy nad Wisłą jeszcze nie było.

Ruda